ochotnica wojnaOCHOTNICA DOLNA. Ochotnickie lasy – teren najsilniej na Podhalu rozwiniętych działań partyzanckich – pełne są śladów wojennych tragedii. Walki i potyczki w tym rejonie pochłonęły wiele ofiar. Tu w październiku 1944 roku doszło do bitwy ochotnickiej, a w grudniu 53 mieszkańców straciło życie z rąk esesmanów podczas „krwawej wigilii”.

Pod datą 1. września na profilu FB ochotnickiej gminy znalazła się wstrząsająca opowieść spisana przez tylmanowską poetkę, Stanisławę Noworolnik, na podstawie wspomnień rodziców:

Róża

Przychodzili o zmierzchu. Wychodzili z lasu cicho, niepostrzeżenie. Chyłkiem podchodzili pod dom. Nawet pies na nich nie szczekał.  Byli zmęczeni, zziębnięci i głodni. Szukali ciepłej izby i czegoś do jedzenia. Nikt nie odmawiał im schronienia. Zrzucali z siebie przemoczone ubrania, jedli co gospodarze byli im wstanie dać i zasypiali gdzie popadło.

Jędrzej był inny. Chociaż zmęczony, siadał z domownikami i długo w nocy rozmawiali. Był młody, wesoły, z czarną jak kruk czupryną, którą wiatr zabawnie rozwiewał. Ciekawie opowiadał o rodzinie, o walce. Głos mu się tylko załamywał gdy mówił o bliskich lub o towarzyszach walki, którzy zginęli w lesie.

Nad ranem partyzanci wychodzili do lasu, by zdążyć nim zjawią się tu Niemcy. Stałam  wtedy w oknie i ze smutkiem patrzyłam jak znikają w lesie. Sama nie wiem kiedy staliśmy się sobie bardzo bliscy. Ja, wiejska dziewczyna i on, partyzant z lasu.

Wkrótce wzięliśmy cichy, skromny ślub. Taki wojenny, ale niezapomniany. Codziennie wystawałam w oknie czekając na jego powrót, prosząc w myślach, by los go ocalił. Czasem zniecierpliwiona wychodziłam przed dom.

Tego dnia doszłam aż na skraj lasu. Zrobiło się ciemno, a chłopcy nie wracali. Blady księżyc nieśmiało rozjaśniał mrok. Wtedy zauważyłam cienie przemykające pomiędzy drzewami. To był oddział Jędrzeja. Ale jego nie było z nimi. Stałam nieruchomo. Chłopcy mijali mnie w milczeniu. To było złowrogie milczenie. W końcu dowódca oddziału podszedł, przytulił mnie i cichym załamanym głosem powiedział, bym nie czekała, bo Jędrzej już nie wróci. Zginął od niemieckiej kuli. Zdrętwiałam. Świat mi zawirował. Przynieśli mnie do domu. Sami wrócili do lasu, bo Niemcy szli za nimi.

Rano obudziło mnie łomotanie do drzwi. Niemcy wpadli do domu i przerażoną wywlekli mnie na dwór. Razem z innymi złapanymi przypadkowo, przewieźli mnie na posterunek do Nowego Targu, na przesłuchanie. Chcieli, bym zdradziła pozycje partyzantów. Bym powiedziała gdzie mają kryjówkę. Nie, nie powiedziałam. Wtedy zaczęli mnie bić. Bili tak strasznie, że skóra pękała, a krew tryskała po ścianach. Gdy z bólu traciłam przytomność oblewali mnie zimną wodą i dalej bili. Bałam się, że zabiją moje dziecko, które miało się niedługo urodzić. Później już nic nie czułam.

Gdy się ocknęłam, leżałam na betonie w kałuży krwi. Ledwie żywą wrzucili mnie na ciężarówkę razem z innymi nieszczęśnikami i wywieźli do Tarnowa. Tam wepchnęli mnie do komórki (metr na metr) bez okna z malutkimi drzwiami. Tam stał cebrzyk z zimną wodą. Zdarli ze mnie ubrania i wepchnęli po kolana do wody. Woda była przeraźliwie zimna, mury stwarzały potworny chłód. Było strasznie. Byłam tak słaba, że chwiejąc się, uderzałam głową o ścianę. Krew zalewała mi twarz i spływała po całym ciele. Wtedy miałam wrażenie, że jest mi trochę cieplej. Przez okienko w drzwiach wrzucali mi czasem kromkę czarnego, suchego chleba, który wpadał do brudnej wody. Jadłam go, aby nie umrzeć z głodu. Czasem wchodzili i bili mnie, ale ja już nie czułam bólu.

Wreszcie po trzech tygodniach wywlekli mnie z tego strasznego miejsca. Byłam zdrętwiała z zimna. Nie czułam nóg. Ciało do pasa miałam czarne. Owinęli mnie w jakiś stary brudny płaszcz i zawieźli mnie do Szczawnicy przed dom mojej siostry. Zrzucili z wozu tak, jak zrzuca się worek ziemniaków.

Siostra z mężem wnieśli mnie do domu. Byłam nieprzytomna, prawie martwa. Ale bliscy nie tracili nadziei. Zdzierali wapno ze ścian domów – zalewali moczem i w tym mnie codziennie kąpali. Długo trwało nim moje ciało zaczęło odzyskiwać zdrowy kolor. Po kilku tygodniach stanęłam na nogi. Urodziłam zdrowego chłopca. Ochrzciłam go Staś, bo tego chciał Jędrzej. Znów czułam się szczęśliwa. Syn był teraz całym moim życiem. Był moją radością, która trwała jednak krótko. Gdy Staś miał sześć miesięcy zachorował na zapalenie płuc. Nie było ratunku. Umierał na moich rękach. Wraz z jego śmiercią zawalił się cały mój świat.

A ja?

Chciałam kochać…, śmiać się…, płakać…, być szczęśliwą… Chciałam żyć…. Wszystko to zabrała mi wojna. Ludzie źli.