
Piętnaście lat minęło jak jeden dzień. Dziś mija dokładnie piętnasta rocznica ostatniego, dziewiętnastego w historii hokeistów Podhala Nowy Targ tytułu mistrza Polski. Wspomnienia tamtej niezwykłej drogi do mistrzostwa wciąż budzą emocje, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj. A przecież tamten sukces rodził się w ogromnych bólach, w cieniu wielkiej niepewności i trudnych decyzji.
Po zakończeniu sezonu 2008/2009 przyszło bolesne otrzeźwienie – wycofanie się głównego sponsora, firmy Wojas S.A., pozostawiło klub na skraju przepaści. Nagle z dnia na dzień marzenia tysięcy kibiców zaczęły się kruszyć, a nad przyszłością najbardziej utytułowanego polskiego klubu zawisły czarne chmury. Poszukiwania nowych inwestorów nie przynosiły efektów, a i władze miasta nie wykazywały większej inicjatywy. Przez chwilę zdawało się, że to koniec. Że ukochane Podhale nie przystąpi do kolejnego sezonu. Że historia, pisana przez pokolenia, zatrzyma się na zawsze.
Ale wtedy pojawiła się nadzieja. Nie poddali się ci, którzy w Podhalu widzieli coś więcej niż klub – widzieli rodzinę, tradycję, coś, co warto chronić. Powstał nowy zespół, złożony z młodych wychowanków wspartych kilkoma doświadczonymi obcokrajowcami. Na jego czele stanął duet trenerski Milan Jancuska – Marek Ziętara. Nie oczekiwano cudów, nie snuto wielkich planów. Chodziło tylko o to, by przetrwać. Nikt nie przypuszczał, że ta drużyna napisze jedną z najpiękniejszych kart w historii polskiego hokeja.
Sezon zaczął się nierówno – były dobre momenty, ale też chwile zwątpienia. Początek nie napawał optymizmem, a na domiar złego kontuzje coraz mocniej przetrzebiały skład. Stracono Łukasza Batkiewicza, któremu w Tychach brutalnie złamano szczękę. Dopiero w listopadzie PZHL pozwolił na grę zawieszonym wcześniej Krystianowi Dziubińskiemu i Marcinowi Koluszowi. Walka o miejsce w czołowej szóstce trwała niemal do końca fazy zasadniczej, ale im dalej w sezon, tym bardziej rosła siła tej drużyny. W drugim etapie nowotarżanie osiągnęli szczyt formy i zakończyli zasadniczą część rozgrywek na trzecim miejscu, ustępując tylko faworytom – GKS Tychy i Comarch Cracovii.
Ale to, co najpiękniejsze, miało dopiero nadejść. Ćwierćfinał z JKH Jastrzębie dostarczył niezapomnianych emocji. Gdy w decydującym meczu na kwadrans przed końcem przegrywali 1:3, wydawało się, że to koniec marzeń. Ale oni się nie poddali. Walczyli do ostatniej sekundy, odwrócili losy meczu, wygrywając 5:3 i zapisując się w historii jako zespół o niebywałej woli walki.
Półfinał z GKS Tychy? Kolejna emocjonalna burza, rozstrzygnięta dopiero w ostatnim meczu serii. A finał? To, co wydarzyło się w decydującej walce o złoto, wydawało się niemożliwe. Cracovia była faworytem bez dwóch zdań. Lepsza kadrowo, mocniejsza finansowo, z przewagą własnego lodu i bonusem punktowym. Wszystkie znaki na lodowej tafli wskazywały, że nowotarżanie są skazani na porażkę. Tymczasem ta drużyna, skazana na pożarcie, dokonała cudu. Pokonała krakowian w czterech meczach, odbierając im mistrzowski tytuł w stylu, który do dziś budzi podziw.
W szoku byli wszyscy – kibice, eksperci, a nawet sami zawodnicy Podhala.
– To niewiarygodne, wciąż nie mogę w to uwierzyć – mówił wtedy Krzysztof Zapała, jeden z bohaterów tamtych chwil. – Wygraliśmy finał do zera, z tak wielkim rywalem, po tak trudnym sezonie. To serce, determinacja i wiara w siebie dały nam to mistrzostwo. Każdy kolejny mecz dodawał nam sił, aż w końcu uwierzyliśmy, że możemy osiągnąć wszystko. I osiągnęliśmy.
Dziś, po piętnastu latach, tamten sezon wciąż pozostaje legendą – ale też bolesnym przypomnieniem o tym, jak wiele się zmieniło. To był ostatni tytuł mistrza Polski dla Podhala, dziewiętnasty w historii klubu. Dziś pozostały już tylko wspomnienia, bo nowotarski hokej jest w potężnym kryzysie. Klub, który kiedyś budził podziw i szacunek, dziś walczy o przetrwanie. Tamten triumf pokazuje jednak, że nawet w najtrudniejszych chwilach można dokonać rzeczy wielkich. Może więc jeszcze kiedyś historia zatoczy koło?